Neil Armstrong

Neil Armstrong

Ur. 05.08.1930 Zm. 25.08.2012

Wspomnienie

Wyobraźmy sobie, że przenosimy się do roku 3000 i zaglądamy do podręcznika historii. Kogo z żyjących w XX i XXI wieku w nim znajdziemy? Nazwisko Neila Armstronga będzie tam na pewno. Dlaczego? Ponieważ Neil Armstrong jest najlepszym symbolem osiągnięć dzisiejszej cywilizacji, pokonującej kolejne progi niemożliwego, stawiającej stopę w kolejnych miejscach, gdzie człowieka jeszcze nie było. Armstrong zdobył dla ludzkości pierwszy przyczółek na innym globie. Jego słynne słowa: „To mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości” z 21 lipca 1969 r. zostaną zapamiętane na zawsze, a przynajmniej do czasu, kiedy wciąż jeszcze będzie nauczana historia. Rozumiano to już wtedy, kiedy po przeszło tygodniowej wyprawie na Księżyc amerykańscy astronauci wrócili na Ziemię. Na pokładzie lotniskowca USS „Hornet” na Pacyfiku powitał ich prezydent USA Richard Nixon: - To był najwspanialszy tydzień w historii świata od jego stworzenia. Niektórzy mówili nawet, że kiedy Armstrong zaraportował na Ziemię: „Orzeł wylądował”, otworzył się nowy rozdział ewolucji - równie ważny jak wyjście płazów na ląd. Neil Armstrong był jednym z pierwszych, którzy spojrzeli na Ziemię z zewnątrz i uświadomili nam, jaka jest mała na tle wszechotaczającej pustki i mroku kosmosu. - Wyciągnąłem dłoń, przymknąłem jedno oko i mój kciuk zasłonił całą planetę - wspominał. - Nie czułem się jak gigant. Czułem się bardzo, bardzo mały. Jak na wielkiego bohatera naszych czasów był człowiekiem prostym, zadziwiająco zwykłym, któremu sława nie zawróciła w głowie, jak niektórym z pozostałych zdobywców Księżyca. Nie doznał w kosmosie religijnego objawienia, nie zobaczył UFO, nie poczuł artystycznego powołania, nie stał się wreszcie celebrytą wypowiadającym się w mediach na wszystkie możliwe tematy. Po historycznym locie mógł mieć cały świat u stóp, ale on po odbyciu kilku triumfalnych parad i obowiązkowych tournée z innymi astronautami opuścił NASA i wrócił w rodzinne strony do stanu Ohio, gdzie kupił farmę. Za biurkiem w Waszyngtonie wytrzymał tylko rok, nie skusiły go ani intratne oferty z wielkiego przemysłu i mediów, ani z czołowych amerykańskich uniwersytetów. Zamiast tego wybrał posadę na Uniwersytecie Cincinnati, gdzie był niewielki wydział lotniczy. Tam - jak sądził - będzie się mniej wstydzić tego, iż został profesorem, mając ledwie tytuł magistra inżynierii lotniczej. Pracował też w kilku firmach lotniczych. Nawet to, że od dziecka marzył o lataniu, nie było tak niezwykłe. Stan Ohio jest znany z silnego przemysłu lotniczego. Niedaleko Wapakoneta, gdzie Neil Armstrong się urodził, w Dayton, swój warsztat rowerowy mieli bracia Wright, którzy skonstruowali pierwszy samolot i odbyli pionierski lot. Nic dziwnego, że Armstrong licencję pilota zdobył wcześniej niż prawo jazdy. Żałował tylko, iż urodził się o generację za późno, bo - jak sądził - wszystko, co istotne, zostało już w lotnictwie osiągnięte. Odbył 78 lotów bojowych podczas wojny w Korei. Potem latał eksperymentalnym stalowo-tytanowym samolotem stratosferycznym X-15 (prędkość maksymalna 7,2 tys. km/godz., maksymalny pułap 107 km). Przystojny biały mężczyzna z prowincjonalnego miasteczka w środku Stanów Zjednoczonych, opanowany, skromny i bez rozbuchanego ego. Te cechy sprawiły, że właśnie jemu NASA powierzyła dowództwo w locie statku Apollo 11 i pozwoliła, jako pierwszemu, stanąć na powierzchni Srebrnego Globu. Symptomatyczne jest to, że choć to on miał kamerę w ręku, to w ogóle nie zadbał o to, by się znaleźć na zdjęciach z Księżyca! Tylko na pięciu fotografiach są fragmenty jego butów, jakiś niewyraźny zarys postaci, odbicie sylwetki w hełmie towarzyszącego mu Buzza Aldrina. Zachowało się ledwie jedno jako takie zdjęcie pokazujące „pierwszego człowieka na Księżycu”. Sława go nie zepsuła, ale czuł jej ciężar, to pewne. Może też przyczyniło się to do kłopotów ze zdrowiem (jak podała rodzina, Neil Armstrong zmarł w wyniku komplikacji po operacji serca). Rzadko udzielał wywiadów, unikał światła kamer. Ale jak trzeba było, to uświetniał gale i kolejne rocznice lądowania na Księżycu, choć niechętnie. Nigdy nie określił swoich sympatii politycznych mimo, że kusili go zarówno Demokraci, jak i Republikanie. Dopiero w ostatnich latach życia publicznie skrytykował władze, które skreśliły program powrotu na Księżyc i obcięły budżet NASA. Nie był odludkiem, ale bardzo chronił prywatność. Nie rozdawał autografów, odkąd się dowiedział, że są sprzedawane za wielkie pieniądze. W 2005 r. poróżnił się ze swoim fryzjerem, bo ten wystawiał na aukcji jego włosy. Dopiero kilka lat temu zgodził się na autoryzowaną biografię. Wygląda na to, że prawdą jest to, co sugeruje jego rodzina: całe życie czuł się winnym tego, że zgarnął sławę przynależną setkom tysięcy anonimowych w większości ludzi, dzięki którym wprawa Apollo 11 w ogóle doszła do skutku. - Ja tylko wykonałem swoją pracę – powtarzał. – Tak jak inni. Dlatego należy mu się miejsce w panteonie ludzkości. I sympatia nas wszystkich.

Piotr Cieśliński

Zdjęcie profilowe: Album / East News